Bagiński: Smarkateria przy Dekerta
KOMENTARZE
Robert Bagiński
2018-04-03 18:52
84915
Prawda ekranu i społecznościowych kont kierownictwa, a rzeczywiste doświadczenia wielu pacjentów gorzowskiego szpitala, to dwie bardzo różne rzeczy.
„Dzień kobiet w szpitalu”, „W naszym szpitalu przywitaliśmy Tomka”, „Dla naszych przyszłych mam”, „Słoneczko świeci, a my wylewamy strop”, to tylko próbka internetowej twórczości jednego z menadżerów gorzowskiego szpitala, która wielu „klientów” musi mocno irytować. Ten lans i cukierkowe wpisy, w żaden sposób nie osłodzą życia tym, którzy ze szpitalem mają tylko negatywne doświadczenia. Są też smutnym świadectwem dwóch deficytów: umiaru, a także wyczucia. „Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu” – tłumaczył ekipie filmowej reżyser w kultowym „Misiu" Stanisława Barei. Nic dodać, nic ująć.
Chory w gorzowskim szpitalu, od SOR-u zaczynając, a na neurologii kończąc, i szczególnie wtedy, gdy coś pójdzie nie tak, czuje się jak w „Procesie Kafki”. On jeden, do którego wszyscy mają pretensje, iż miał czelność zachorować i pojawić się tam, kontra anonimowa i wszechwładna instytucja, jej mało empatyczni ordynatorzy, cała ta biurokracja, i wszechobecna znieczulica. Można odnieść wrażenie, że niektórym lekarzom – nie wszystkim oczywiście, ale tych pierwszych wszyscy znają, a oni są bezkarni – na samą myśl o kontakcie z pacjentem, albo jego rodziną, robi się nieprzyjemnie.
Gdy na szpitalnych oddziałach dominuje „tumiwisizm” i brak podstawowych zasad kultury, a także elementarnego współczucia, gdy gospodarze oddziałów, nie szanują menadżerów twierdząc: „Prezes i wiceprezes, to wie pan, co mogą mi zrobić?”, szpital staje się nieprzyjemną instytucją, a w konsekwencji – wrogiem chorego. Wszystko dlatego, że w takich sytuacjach widać, że on sam jest chory, chorzy są lekarze bez poczucia misji i przepracowane pielęgniarki. Zgoda, lekarzy jest mało i dlatego są przemęczeni, szczególnie w Gorzowie. A przecież, żeby wypić i zakąsić – trzeba zarobić. Z czegoś trzeba spłacić kredyt na willę i nowy samochód, a przy tym utrzymać dzieci na studiach, trzeba zasuwać po trzy dyżury za głodowe 2,5 tysiąca złotych za sztukę, i ponad dwadzieścia miesięcznie. Po takim maratonie, ochota na rozmowę z pacjentem lub jego rodziną, jest już tylko mało przyjemnym dodatkiem
Właśnie. Urząd Marszałkowski chwali się kolejnymi inwestycjami. Pieniądze wszystko zmienią? Nic bardziej błędnego. Żaden dodatkowy kontrakt z NFZ, ani nawet marszałkowska dotacja, nie sprawią, że ludzie będą w gorzowskim szpitalu traktowani lepiej niż rzeczy, personel nie będzie krzyczał na chorych, pielęgniarka zainteresuje się cewnikiem, lub po prostu zwróci się do pacjenta z większą serdecznością. Drobne gesty mogłyby zatrzeć wrażenie w „twardych” obszarach, a gdy nie ma jednego, ani drugiego, szpital staje się karykaturą tego, czym powinien być.
Warto wspierać postulat podwyżek dla pielęgniarek i lekarzy rezydentów, ale oni sami powinni wiedzieć i pamiętać, że wraz ze wzrostem wydatków na służbę zdrowia, poprawie powinna ulec również jakość leczenia, a przynajmniej poziom podstawowej opieki.
Tymczasem, doświadczenia z kontaktu z gorzowskim szpitalem, nie pozostawiają wątpliwości, że ordynatorzy robią wiele, aby nie spotkać się z rodziną, a jeśli już do tego dojdzie, są jak ten z neurologii: opryskliwi i chamscy. „Byłem właśnie na oddziale dziecięcym. Rozmawiałem z rodzicami na temat naszych małych pacjentów” – napisał 16 marca na swoim facebookowym koncie wiceprezes Surowiec. Ciekawe czy rozmawiał również o pewnej makabrycznej pomyłce względem dziecka, która za chwilę będzie smutnym newsem w mediach...
Reasumując, bezbronny i bezradny pacjent jest w gorzowskim szpitalu na przegranej, choć próbuje mu pomagać rzecznik Beata Kwiecińska. Najczęściej bezskutecznie, bo menadżerowie bawią się w „facebooki”, a ordynatorzy sugerują pilnowanie miejsca w szeregu. Do mediów przebija się wiele pozytywnych informacji o szpitalnych murach. I dobrze, infrastruktura jest potrzebna. Problem w tym, że zarządzanie wizerunkiem poważnej instytucji, zastąpione zostało infantylną propagandą, a powaga funkcji – zwykłą smarkaterią. Na Dekerta nie ma znieczulicy, jest tylko ciężka choroba. Przypomnijmy tylko, bo wielu może tego nie wiedzieć, lub nie pamiętać, to ludzie Platformy Obywatelskiej. Kiedy zaś menadżerami są politycy, to lekarze mają ich za nic. W efekcie, każdy oddział to księstwo udzielne, w którym panuje zasada: „Ordynator na zagrodzie, równy byłemu wojewodzie”.
Komentarze: