przejdź do treści strony kontakt
strona główna 501 936 975 menu wyszukiwarka

Dawid Szkudlarek. Top Chef znaczy skromność i perfekcja

Z MIASTA


2016-05-16 01:48
108790

Gorzowianin Dawid Szkudlarek, absolwent, zarazem nauczyciel gorzowskiego Gastronomika. Najlepszy w szóstej edycji polsatowskiego Top Chef

Gorzowianin Dawid Szkudlarek, absolwent, zarazem nauczyciel gorzowskiego Gastronomika. Najlepszy w szóstej edycji polsatowskiego Top Chef (fot. Adam Oziewicz)

Top Chef w kraju od kilku dni znaczy to samo, co skromność i perfekcja z Gorzowa. Ale na czytelnikach portalu zrobił wrażenie już dawno – tuż przed Bożym Narodzeniem ubiegłego roku. Właśnie wtedy podpowiadał, jak usmażyć pyszną wigilijną rybę.   

Był szefem kuchni w hotelach Mieszko, Qubus i Best Western w Gorzowie. W ubiegłym roku najlepszy kucharz prestiżowej selekcji Bocuse d’Or Poland, ale od kilku dni kojarzy się tylko z polsatowskim konkursem kulinarnym Top Chef. Poznajcie lepiej Dawida Szkudlarka...   
 
Kucharz, nie kucharz
Dobrze pamięta słowa mamy – jeszcze gdy był dzieckiem, często od niej słyszał: maluchy wszystkiego chcą spróbować, sięgają po każdą rzecz i smakują. Ale wtedy nie miał pojęcia, że za kilkanaście lat będzie zawodowym kucharzem. Po raz pierwszy o tym pomyślał, dopiero przy wyborze szkoły średniej. Do gastronomii zachęcali sami rodzice – widzieli, że Dawid ma zdolności manualne, dobrze się czuje w kuchni, chętnie pomaga przy garnkach. Zresztą lepiej mu szło z praktyką niż z teorią – być może stąd pomysł z Gastronomikiem, wtedy jeszcze z siedzibą przy Kosynierów Gdyńskich. Na dniu próbnym szkoła go zauroczyła, ale wtedy nie był do niej w stu procentach przekonany. Wybrał technikum – po maturze chciał mieć szansę na studia, miała to być furtka, gdy coś pójdzie nie tak. Zawsze jednak uważał, że najważniejszy jest dobry fach w ręku – nie bał się pracy, nie szukał prostych rozwiązań…
 
Z perspektywy czasu ocenia, że po podstawówce, jak wielu, nie był gotowy na wybór zawodu. Podobnie jest teraz. Wie, bo prowadzi zajęcia w swojej dawnej szkole, dziś w budynku przy Okólnej. Widzi, że niewielu uczniów z sercem podchodzi do swoich zadań, ale w każdej grupie jest perełka przekonana do tego, co robi i z pasją uczestnicząca w zajęciach. – Szkoła daje podstawy, a jak je wykorzystamy? Zależy na jaki grunt trafią – potwierdza starą zasadę Dawid Szkudlarek. Z kucharstwem zżył się na całego po… skończeniu Gastronomika, gdy w 2004 roku trafił na staż do kuchni w hotelu Mieszko. Ocenia, że to przełomowy moment – rozpoczął pracę i studia. Znowu posłuchał rodziców, wybrał Akademię Rolniczą w Szczecinie na kierunku technologia żywności i żywienie człowieka. Pracował i uczył się zaocznie – jedno drugie wzajemnie napędzało. Po stażu od razu dostał propozycję zatrudnienia. – Szło dobrze, wiązano ze mną duże nadzieje – wspomina.
 
Zmywak, obierak… Nie dał się zastraszyć
Właśnie od pierwszej restauracji zaczęła się wielka kucharska przygoda Dawida, ale mówi, że nie był to szczególnie romantyczny czas. Satysfakcja z pierwszych zarobionych pieniędzy i… ciężka praca – zmywanie naczyń w duuuużych ilościach albo obierak. Ale proste zadania nakręcały – szybko sobie z nimi radził. Był czas, aby przełożeni dali mu szansę. I pokazał, że stać go na więcej niż oczekiwano od stażysty. Gdy zaczynał w Mieszku, menu było dla niego czymś wyjątkowym. Zresztą wszystko, co nowe w gastronomii, robiło na nim wrażenie. Z perspektywy czasu ocenia, że jego „kariera” zaczęła się w hotelowej restauracji, gdzie szefową kuchni była Irena Sowińska – to ona zaszczepiła w nim przekonanie, że za dokładnością, rzetelnym wypełnieniem obowiązków kryje się sukces. – Zapewniła, że jeżeli będę dalej tak pracował, to szybko zostanę szefem kuchni – wspomina z uśmiechem.   
 
Już po półtora roku mierzył się z zadaniami na innym „boisku” – kucharskie horyzonty poszerzał w hotelu Gracja. A w weekendy studiował. Miał świadomość, że był dość niewygodnym pracownikiem, bo to właśnie w piątki, soboty i w niedziele w gastronomii dzieje się najwięcej. – Pewnie dlatego w Gracji nie za bardzo się ułożyło – przedstawia sytuację. Był tam niecały rok. Ostatecznie wybrał studia – wrócił do Mieszka, ale od razu na stanowisko szefa kuchni. Kończył drugi rok studiów. Miał raptem 22 lata i niemałe wątpliwości. Jak to? Taki chłopak ma kierować ludźmi z dwudziestoparoletnim stażem? Zaryzykował. Z powodzeniem zarządzał kuchnią przez dwa lata.
 
Cztery gwiazdki i pierwsze kulinarne wyzwanie
Ale już w 2006 roku kierował zapleczem restauracji w hotelu Qubus. Złożył aplikację, wystartował do konkursu i wygrał. To był kolejny ważny krok w życiu Dawida. Sprawił, że nie stał w miejscu – międzynarodowa sieć z czterema gwiazdkami… Spędził tam trzy lata. W rozmowie z portalem ocenia, że to niezwykle owocny czas. Poznał wspaniałych ludzi, choćby Mariusza Tkaczyka, głównego specjalistę gastronomii Qubusa na region zachodni. – Zauważył we mnie potencjał. Do tego zwiedziłem pół Polski. Poznałem kuchnie w przeróżnych miejscach kraju – wspomina D. Szkudlarek. Przy tym skończył żywienie na Akademii Rolniczej w Szczecinie i zaczął studia magisterskie z zarządzania w Wyższej Szkole Hotelarstwa i Gastronomii w Poznaniu. „Od kuchni” poznał marketing, zagadnienia menedżerskie i kierowanie zespołem. Nigdy nie szukał pracy, bo… sama go znajdowała. Po Qubusie dostał kolejną propozycję. Skusił Fado – nowootwierany hotel w Gorzowie. Przystał na propozycję, bo była perspektywa tworzenia wszystkiego od podstaw. Budował kuchnie, konstruował menu, organizował pracę. Niemal wszystko zależało od niego. – Miałem znacznie większe pole do popisu niż w Qubusie – zaznacza. W Fado mógł wykazać się inwencją i… wykazywał przez blisko trzy lata. Wtedy też zaczął startować w kulinarnych konkursach.
 
Co ty możesz wiedzieć o… schabowym?
Fado był pierwszym autorskim wyzwaniem Dawida – potrawy wyrażały jego smak, pogląd na gotowanie. W karcie było tylko to, co chciałby, aby trafiło do gości. Mieli czuć się docenieni i mieć świadomość, że przyszli na konkretną, przez siebie wybraną potrawę. Miejsce miało być niepowtarzalne, wyróżniać się na tle Gorzowa. – Jeżeli nawet powtarzający się u wszystkich schabowy, to u nas nie zwykły, ze zwykłym puree, z sałatką z kapusty pekińskiej… Plan był jasny: skoro gość już decyduje się na naszą restaurację to ma w pamięci zostać na zawsze – przedstawił ideę swojej kuchni D. Szkudlarek.
 
Zatrzymajmy się na moment przy schabowym – proponujemy. Co zrobić, aby był najsmaczniejszy na świecie? – Trzeba oddać mu serce, potem wszystko już staje się proste – odpowiada nasz rozmówca. Jego przepis: dobrze posolić, popieprzyć, dodać odrobinę majeranku, czosnku – jak ktoś lubi, usmażyć z kością w prostej panierce i na smalcu, bo jest najbliższy mięsu wieprzowemu. Wtedy kuchenna kompozycja jest idealna. – Prosta, popularna rzecz, ale takie są najtrudniejsze – zdradza. Nie ma wątpliwości, że kucharzowi łatwiej, gdy robi potrawy nieznane – takie w razie wpadki obroni bez trudu. Za to ze słabego schabowego nie wytłumaczy się nawet największy mistrz. Każdy gość wyłapie błędy na prostym sosie holenderskim, makaronie czy majonezie domowej roboty. – A roladka z polędwiczki wieprzowej z grzybami? Tu zawsze można sobie pogadać, czy stopień wysmażenia jest wystarczający… Przy mielonym nie ma dyskusji, jest albo dobry, albo skopany – podkreśla.
 
I zaczęły się kuchenne batalie
Dla D. Szkudlarka konkursy kulinarne zaczęły się jeszcze w Qubusie. Opowiedział mu o nich i zachęcał do udziału wspomniany już Mariusz Tkaczyk. W Polsce są organizowane mniej więcej od 15 lat. Zatem w 2007 roku nie było to nic nowego, ale dla Dawida absolutna nowość – nie miał pojęcia, z czym to się je. Debiutował z sieciowym kolegą – szefem kuchni z wrocławskiego Qubusa – na Droszowych Żniwach. – Pojechaliśmy zobaczyć, jak to wszystko wygląda – zabawić się w gotowanie. Bez wielkich planów na wygraną. I rzeczywiście polegliśmy – wspomina mistrz kuchni z Gorzowa. Na dobre kulinarne współzawodnictwo zaczęło się dla niego w czasach Fado. Dawid szukał informacji o konkursach i znalazł ich przynajmniej kilkanaście. Nieco wcześniej trafił na Bartłomieja Pawlikowskiego z Gastronomika – był jego uczniem jeszcze w restauracji hotelu Qubus. Już wtedy brał udział w krajowych konkursach kulinarnych dla uczniów szkół gastronomicznych, ale chciał poznać gotowanie w profesjonalnej kuchni. – Zatrudniłem Bartka na stanowisku kucharza – był tuż po szkole, zatem mógł jeździć na konkursy dla młodocianych – opowiada D. Szkudlarek. Poznali razem pół Polski: Warszawa, Poznań – czasami na tarczy, czasami z tarczą i za każdym razem z bagażem nowych doświadczeń. Z konkursu na konkurs szło im coraz lepiej.
 
Dziś Dawid już wie, że aby wygrać, nie wystarczy być świetnym kucharzem – trzeba zrozumieć istotę rywalizacji. Wiedzieć, co wziąć, jak przygotować surowce, jak najefektywniej ułożyć pracę. Jurorzy za wszystko dają punkty. Nie zawsze chodzi o sam smak, jakość dania – są też oceny techniczne i czasowe. Stąd po każdym konkursie przychodziły nowe pomysły i szczegółowe rozwiązania. Obserwowali, jak to robią inni. Mieli świadomość, na jakim etapie są kuchnie w Poznaniu czy w Warszawie oraz ile im do nich brakuje. – Dowiedzieliśmy się, że jest coś takiego, jak gotowanie w niskiej temperaturze, o czym nie mieliśmy pojęcia ani odpowiedniego sprzętu – przedstawia sytuację. Najpierw jeździł z Bartkiem jako trener, nieco później połączyli siły – stworzyli team konkursowy. Na niektóre kulinarne zawody jeździł z bratem Grzegorzem, też kucharzem – razem zdobyli nominację do Pucharu Polski.
 
Sheratony, Hiltony i… chłopaki z Gorzowa
Najważniejsze konkursy? – L’Art de la cuisine Martell w zamku Ryn na Mazurach – odpowiada Dawid bez wahania. Organizowany każdego roku od 12 lat. Jeszcze kilka lat temu wydawał mu się nieosiągalny. Wystarczy spojrzeć na listę drużyn – włos się jeży: Sheratony, Hiltony, cała Warszawka, Gdańsk. – Długo byliśmy przekonani, że to rewir niedostępny dla Gorzowa – przyznaje. Ale i tam się dostał, właśnie z Bartłomiejem Pawlikowskim. Po pierwszej swojej edycji, w 2010 roku zajęli 14. lokatę na 16 drużyn. Popełnili wiele błędów. Ale już samo zakwalifikowanie było dla nich wielkim osiągnięciem – byli wśród najlepszych ekip z całej Polski. Choć był apetyt na więcej, wracali usatysfakcjonowani. Dawid z przekonaniem mówi, że Martell to znakomita kucharska szkoła. Choćby dlatego, że na koniec każdego konkursu potrawy są szczegółowo omawiane przez przewodniczącego komisji – to Paweł Oszczyk, zawsze rzetelnie uzasadnia oceny. – Właśnie jego wskazówki pozwoliły nam zająć trzecie miejsce w następnej edycji – zaznacza. Ale na trzecią z Bartkiem już się nie dostał, mimo to pojechał, ale w innej parze, z Danielem Olasem, kolegą ze studiów z Kołobrzegu – zakwalifikował się i potrzebował pomocnika.
 
Martell to konkurs tylko dla młodych adeptów sztuki kulinarnej, do 30. roku życia. Zatem dla obu była to ostatnia szansa na wygraną. Szczęście dopisało – pojechali i zwyciężyli. W nagrodę ruszyli do zamku rodu Martalla we Francji na szkolenie i obserwację procesu produkcji markowego koniaku. – Niesamowita podróż. Szczegóły w pamięci na całe życie – podkreśla D. Szkudlarek. Zgodnie z regulaminem, zwycięzcy poprzedniej edycji mają prawo bronić tytułu w następnej. Dlatego w Martell uczestniczył czterokrotnie – ostatni raz przy okazji obrony mistrzostwa z Danielem zajęli trzecie miejsce. W historii konkursu poza Dawidem nie ma ani jednego kucharza, który byłby na nim cztery lata z rzędu, trzy razy był na podium, w tym raz na samym szczycie. Stąd właśnie z Martell wiążą się jego najsilniejsze emocje i wspomnienia.
 
Dawid Szkudlarek najlepszy w Polsce!
Martell i inne konkursy mają też dodatkowy wymiar – są eliminacjami do Kulinarnego Pucharu Polski. Organizowany jest raz w roku w Poznaniu. Każdy zwycięzca za pierwsze miejsce w konkursie niższej rangi zdobywa nominację do pucharu Polski. Dawid był na nim trzykrotnie. Dwa razy jako szef drużyny i raz z Danielem Olasem jako pomocnik. Po raz pierwszy w 2012 roku z bratem Grzegorzem za wygraną w konkursie Ale Pasztet! w Kliczkowie. Debiut zakończył się niewdzięcznym, czwartym miejscem. Do zwycięstwa zabrakło raptem kilkunastu punktów. Rok później nie zdobył nominacji, ale miał ją Daniel. Pojechali razem w teamie – byli o krok od wielkiego sukcesu. Jeden punkt dzielił ich od zdobycia Pucharu Polski. Z kolei w ubiegłym o tytuł mistrza Polski walczył w duecie z Bartłomiejem Pawlikowskim – zdobyli nominację w restauracji hotelu Haston we Wrocławiu. Świetnie przygotowani, jechali w roli faworytów, ale ostatecznie zajęli szóste miejsce. Dawid na temat tego rezultatu nie chce za wiele mówić, bo nie miał żadnego wpływu na ocenę. – O co innego tam chodziło niż kunszt kucharski – przyznaje nieco rozczarowany. Różnie się mówi o konkursach… Niektórzy nawet, że nie warto na nie jeździć, bo są ustawiane. Ale doświadczenia naszego rozmówcy są inne – nikt nigdy nie pchał go siłą na dobre miejsca i wielokrotnie zdarzało mu się wygrywać. Tylko raz miał poważne wątpliwości związane z wynikiem. Uważa, że najważniejsze w konkursach nie są trofea, a kontakt z najlepszymi kucharzami w Polsce.
 
Solidne przygotowania, ogromne zaangażowanie i – bez wątpienia – bardzo dobra potrawa, a tylko szóste miejsce… Efektem niedosytu po pucharze Polski była błyskawiczna decyzja o starcie w Bocuse d’Or Poland. Dawid wcześniej w ogóle nie brał go pod uwagę, bo ten konkurs wymaga przynajmniej kilku miesięcy przygotowań. – Trzeba się dobrze zastanowić, co się robi, mieć dobry plan i odpowiednią liczbę treningów – zaznacza. Bocuse d’Or to najpoważniejszy konkurs kulinarny na świecie. Ma eliminacje kontynentalne: europejskie, amerykańskie itd. Finał światowy jest przygotowywany w Paryżu. Ale najpierw każdy kraj wybiera swojego reprezentanta na selekcjach – w przypadku Polski to Bocuse d’Or Poland. D. Szkudlarek złożył aplikację. Miał tylko miesiąc na przygotowania. Podjął ryzyko. Inni pretendenci mieli znaczenie więcej czasu. Eliminacje wyznaczono na wrzesień 2015 roku. I co? I wygrał! 
 
Historia zaczyna się od początku…
Kucharski mistrz z Gorzowa zwraca uwagę, że to najtrudniejsze z dotychczasowych zadań. Czas – pięć godzin. Każdy komponent przygotowuje się od podstaw. Półprodukty są niedozwolone, stąd trzeba oprawić ryby, oczyścić mięso… Jest jeszcze jedno ograniczenie, pomocnik kucharza w momencie rozgrywania finału nie może mieć więcej niż 21 lat. A to oznacza, że Dawid musi przygotować sobie bardzo młodego ucznia tak, aby był w stanie pomóc mu w konkursie. – Jadę na eliminacje z chłopakiem bez wielkiego doświadczenia. Sam jestem ciekaw rezultatu, bo umiejętności to jedno, a zachowanie chłodnej głowy w stresie, gdy coś nie idzie, to prawdziwa sztuka – zaznacza.
 
I tu historia zaczyna się od początku. Nasz rozmówca miał tylko kilka tygodni na znalezienie takiego kandydata. Szukał oczywiście w gorzowskim Gastronomiku, bo tam od pewnego czasu uczy przedmiotów zawodowych. Postawił na osiemnastolatka, niesamowicie zaciętego w tym, co robi. Pasjonat gotowania, przy tym przygotowuje dania z unikalną starannością. Los chciał, że w październiku właśnie jego udało się ściągnąć na praktykę do Folwarku Folińscy. Odbył ją u Dawida w formie przygotowań do konkursu. Miał czas, aby dobrze się przygotować do listopadowego Bocuse d’Or Poland w Warszawie. A jak się szykowali? Samo ustawienie boksu do ćwiczeń – rondelków, naczyń, desek – oraz przygotowanie bazy do potrawy, tzw. mise en place, zajmowało trzy do czterech godzin. Potem jeszcze pięciogodzinny trening – w sumie około dziewięć godzin intensywnej pracy. A po niej sprzątanie. To wszystko udało się zrealizować w Folwarku. Przy tym uczeń Dawida odbywał normalną praktykę na kuchni. – Nie narzekał, nie mówił, że coś się nie da. Był otwarty na nowe pomysły. Czułem, że w decydującym momencie da radę. W jego wieku w ogóle nie myślałem o konkursach – podkreśla D. Szkudlarek.
 
Dobrze jest zjeść dobrze
Jeszcze przed kulinarnymi zawodami kucharze wiedzą, co trafi do ich rąk. Przyjeżdżają z wymyśloną potrawą, ale muszą ją przygotować na bazie trzech wyznaczonych przez organizatora produktów. Nasz rozmówca na Martellu przygotowywał kaczkę z pomarańczami i kaszą. A już sam mógł dobrać pozostałe składniki i sposób podania. Roladka, medalion czy może w całości, to już zależało tylko od Dawida. Czy z tymiankiem, czosnkiem, a może w sosie, gładką lub obsypaną kruszonką? To już decyzja kucharza. Z kolei na ubiegłorocznym, nieudanym pucharze Polski – składa się z dwóch etapów – w półfinale przygotowywał przystawkę z raków, naci pietruszki i masła. Jego team przez tę część przeszedł jak tornado. – Zdecydowaliśmy się na zupę. Zdobyła pierwsze miejsce z doskonałymi ocenami. A na deser – również wysoko oceniony – gruszka, bazylia i mleko – wspomina. W finale mieli do zrobienia rostbef z dodatkiem jabłka grójeckiego, sera korycińskiego i oleju lnianego lub rydzowego. To danie znali i ćwiczyli już wcześniej – musieli je wykonać w ośmiu porcjach. Niestety, nie zdobyło uznania międzynarodowego jury.
 
Umiejętności, wiedza, dobre przygotowanie, ale i szczęście – oto pęk kluczy do sukcesu na kulinarnych konkursach. Chodzi też o masę drobiazgów do zapamiętania. Źle nastawisz piec, strzeli ci kuchenka – takie sytuacje się zdarzają i ważne, aby los sprzyjał. Sporo też zależy, czy potrwa trafi w gusta jury. D. Szkudlarek przypomina sobie, że w jego pierwszej edycji Martella w boksie jego teamu pękła rura od wody – zalało całe stanowisko. Zanim się ogarnęli, stracili masę czasu, a na przygotowanie potrawy mieli raptem godzinę.
 
Chciał jeszcze więcej i dostał. W Wysokiej
Zakończył współpracę z Fado – czuł, że tam nie ma możliwości rozwoju i szukał nowych rozwiązań. Przyznaje, że mógł sobie pozwolić na przerwę i dłuższą analizę sytuacji. Do Folwarku Folińskich trafił przypadkiem, na tzw. fuchę – znajomy potrzebował pomocy w kuchni na Andrzejkach. Potem był jeszcze Sylwester. Świetnie dogadywał się z właścicielami, a oni z kolei szukali osoby, która na stałe zajmie się ich miejscem. Docelowo miała to być sala weselna, ale i miejsce na imprezy okolicznościowe, również restauracja z kuchnią adresowaną do gości indywidualnych. Pomyślał: autorska restauracja, kulinarna wizytówka, kameralne miejsce, gdzie będzie mógł dopieszczać swoje dania. Taka wizja bardzo mu odpowiadała. Przy tym mógł realizować przeróżne techniki kucharskie, tekstury, czyli to, co nie zawsze da się zrobić przy dużej grupie klientów. W Folwarku miał też więcej czasu na eksperymentowanie, treningi i udział w konkursach.
 
Folwark Folińscy to gospodarstwo z odrestaurowanym poniemieckim domem, a w nim restauracja. Także teren z ziemią uprawną w części przeznaczoną na ogród. Stąd w sezonie w kuchni własne warzywa, zielenina i zioła. – Mamy świeże pomidory, ogórki, paprykę czy kabaczki. Nie da się tego uprawiać dla kilkuset osób, ale na indywidualne potrawy jak najbardziej – zaznacza D. Szkudlarek. Zatem proste, polskie, sezonowe produkty rosną z myślą o małej kuchni. W planach jest uprawa jarmużu – pod względem zawartości żelaza jest bardziej efektywny niż szpinak. Ale też zapomniana brukiew – kiedyś przez tydzień próbował ją dostać, ale nie było ani u hurtowników, ani w marketach. W końcu ściągnął na specjalne zamówienie, a w niedalekiej przyszłości już nie będzie musiał. Nasz rozmówca chce, aby Folwark dla gości był kuchennym spektaklem. Cieszy się, gdy uda się kogoś zaskoczyć nowym smakiem. Restauracja czynna jest tylko w soboty i niedziele, zatem nie jest łatwo o klientów, ale gdy już tam trafią, są zauroczeni. Przez cały tydzień przygotowuje się tylko na te dwa dni. – Wygotowuję sosy od podstaw po piętnaście, dwadzieścia godzin – bez żadnej drogi na skróty. Efekt musi robić wrażenie! Naszych smaków nie da się powielić nigdzie – mówi z przekonaniem D. Szkudlarek. Przy tym ma doskonałego kelnera z nieprzeciętnym doświadczeniem – pan Bogumił żyje salą, jak on kuchnią.
 
Każdy w branży ma swój kawałek tortu
Zapytaliśmy Dawida o środowisko kucharskie w mieście. Co odpowiedział? Każdy w branży ma swój kawałek tortu, gotuje jak czuje. Ocenia, że w Gorzowie nie brakuje dobrych restauracji. Zatem i tu są kucharze, którzy tak przygotowują potrawy, aby z produktu wydobyć maksimum wartości. To także jego recepta na niepowtarzalny smak. Zwraca jednak uwagę, że miasto nie ma zintegrowanego, otwartego, współdziałającego środowiska. Każdy zamyka się we własnej restauracji i koncentruje tylko na tym, co robi – zwykle powtarza sprawdzone schematy. – Mało ze sobą rozmawiamy, nie spotykamy się, nie mamy swojego samorządu zawodowego czy korporacji – zauważa.
 
Utrzymuje stały kontakt z kilkoma kolegami z branży, ale ma świadomość, że środowisko kucharskie jest znacznie większe. Z przekonaniem mówi, że jest z kim i o czym rozmawiać. Problem w tym, że nie ma woli dialogu i wzajemnego zaufania. Brakuje mu na przykład czegoś w rodzaju gorzowskiego forum kucharzy. – Mamy dziczyznę, renetę landsberską, dużo ryb słodkowodnych – to wszystko można pokazać w kuchni i przez kuchnię. Warto o tym rozmawiać i promować region od strony unikalnych potraw – podkreśla. Kucharz stąd może wykorzystywać miejscowe kulinarne atuty, ale w pojedynkę się nie da. To wymaga  porozumienia choćby takiego jak wśród poznaniaków. Dawid od lat obserwuje tamtą ekipę – potrafią się zjednoczyć. Choć na co dzień konkurują, nie przeszkadza im to w przygotowaniu kolacji degustacyjnej dwunastu najbardziej uznanych szefów kuchni – to robi wrażenie. Spotykają się, rozmawiają o branży, nie boją się wymiany doświadczeń i wspólnie promują poznańską kuchnię. – Widzę, że wzajemnie się nakręcają. Nie bez znaczenia jest też postawa właścicieli restauracji, oni też muszą chcieć – podkreśla nasz rozmówca.
 
I super ważne na podsumowanie: zdecydowanie preferuje polską kuchnię, ale opartą na francuskich zasadach przyrządzania potraw. Ulubione danie? Z trudem wskazuje to jedno. – To mogą być ruskie pierogi, może żeberka w sosie cebulowym z kopytkami albo sernik, którego nikt tak nie zrobi, jak mama…

Komentarze:

W celu zapewnienia poprawnego działania, a także w celach statystycznych i na potrzeby wtyczek portali społecznościowych, serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na przechowywanie cookies na Twoim komputerze. Zasady dotyczące obsługi cookies można w dowolnej chwili zmienić w ustawieniach przeglądarki.
Zrozumiałem, nie pokazuj ponownie tego okna.
x