Dębicki o Terno: Tańczyli świetnie, śpiewali dobrze. Łatwo było zrobić zespół
Z MIASTA
2015-12-24 02:37
79422
Po 60. latach pracy z tym samym błyskiem w oku wspomina młodzieńcze lata w taborze i snuje plany. Sięga pamięcią do pierwszych inscenizacji, a zaraz z entuzjazmem mówi o nowych aranżacjach dla dawnych kompozycji. Edward Dębicki – cygan-artysta, jakich mało.
Najmłodsze Terno? Pierwszy skład ukształtował się zaraz po zatrzymaniu taboru, z którym wędrował Edward Dębicki. Chętnych nie brakowało – gdy wyjawił, że tworzy zespół, z miejsca miał czterdziestu kandydatów. Skąd aż takie zainteresowanie? Z tęsknoty za dawnym życiem – za ogniem, dymem, tułaczką, naturą – to wszystko odradzało się w muzyce. – Żal musieliśmy gdzieś wytańczyć i wyśpiewać. Codziennie byłem świadkiem narzekań o utraconej wolności, dlatego coraz częściej zastanawiałem się, co by to zrobić, aby cyganów uzdrowić? – wspomina założyciel teatru muzycznego, przez cały rok z dumą świętujący jubileusz swój i swojej grupy.
Wszystko ma swój początek. Nawet Terno
Tańczyli świetnie, śpiewali dobrze – E. Dębicki przyznaje, że z takiego materiału łatwo było zrobić grupę. Do tego gdy inscenizowali tabor i ognisko, to nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co i dlaczego – wszyscy wiedzieli, jak odtworzyć dawną atmosferę, tamten układ i ruch. Gdy był dialog w śpiewie, to też dla wszystkich było jasne, kiedy i kto. – To byli zdolni ludzie – mówi z uznaniem jubilat i przypomina, że każda Cyganka, każdy Cygan świeżo w pamięci mieli taborowe życie. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej, gdy przyjeżdżali pod wioskę czy zatrzymywali się w lesie, to od razu po rozpaleniu ogniska brali się za muzykowanie i śpiew. – Bractwo było roztańczone, dlatego łatwo było namówić ich do pracy w zespole – każda dziewczyna dobrze się poruszała i wymyślała własne figury czy ruchy taneczne. Z akompaniamentem też nie było żadnego problemu, bo muzykę cygańską w dużej części wypełnia improwizacja oparta na kanonach – wyjaśnia pan Edward.
Debiutowali jako amatorzy. Kto potrafił śpiewać, tańczyć, ten od razu miał miejsce w Terno. Sam początek? – To mógł być 1952, może nawet 1951 rok – próbuje sobie przypomnieć wydarzenia sprzed ponad 60. lat założyciel zespołu. Nie ma natomiast wątpliwości, kiedy teatr muzyczny okrzepł. W 1953 roku wypływali na szersze wody. Zaczęli od spektakli z nicią przewodnią, delikatną fabułką – w repertuarze Terno było kilka takich przedstawień. Wypełniały je nie tylko muzyka, taniec i śpiew, były też dialogi, poezja – stąd właśnie wzięła się nazwa teatr muzyczny. Jednym z pierwszych spektakli napisanym przez Edwarda Dębickiego dla swojego zespołu była opowieść o Papuszy – po latach powstał film „Cygańska pieśń Papuszy” (scen. i reż. Grzegorz Dubowski, muz. Edward Dębicki, prod. 1984). – Trochę dodałem, trochę sam wymyśliłem, bo widz musi czuć dramaturgię. Tak się zaczynało. Z tą historią objeździliśmy całą Polskę – wspomina pierwsze sukcesy Terno jego twórca.
I nagle do drzwi zastukała popularność
Musical? E. Dębicki ocenia, że to dobre określenie dla programów scenicznych przygotowywanych przez zespół. Gdy przetarli pierwsze szlaki, twórczością grupy zainteresowały się agencje artystyczne. Pojawili się profesjonalni reżyserzy, scenografowie, kompozytorzy – dbali o stronę artystyczną programów. Na przykład przy spektaklu o Papuszy Terno miało wsparcie wrocławskiego Impartu – firma zleciła przygotowanie strojów miejscowemu teatrowi. – Szykowaliśmy się przez trzy miesiące, a w Polskę ruszyliśmy, dopiero gdy wszystko było gotowe od A do Z – wspomina pierwsze artystyczne wojaże nasz rozmówca. A gdy Terno koncertowało, to na całego – w najbardziej pracowitych okresach nawet 40 do 50 koncertów w dwa tygodnie. Trzy koncerty to była norma, ale nie raz po cztery i pięć dziennie. – Ten ostatni, zwykle późno w nocy, graliśmy jak automaty z myślą, aby tylko dotrwać do końca. Nie za bardzo mi to odpowiadało, ale nie było innego wyjścia. Ludzie chcieli nas oglądać – zaznacza pan Edward.
W pierwszych latach działalności nawet nie myślał, że jego zespół zdobędzie sławę. Sami artyści-amatorzy – jak przypuszcza – też nie liczyli na wiele. Za to mieli zacięcie do sztuki, kochali swoje zajęcie. O karierze nie myśleli – dobra cygańska tancerka z teatru muzycznego była przekonana, że gdy zakończy pracę w zespole, będzie wróżyć jak jej mama czy babcia. Ale gdy Terno już się ukształtowało i trzon grupy był wybrany, to z dnia na dzień zaczęła rodzić się ambicja – chcieli być coraz lepsi. Powód? W Polsce były tylko dwa takie zespoły: krakowska Roma i gorzowskie Terno. – I zaczęła się zdrowa, przyjazna konkurencja. Oni z innego szczepu, my z innego. My szliśmy w stronę naszego folkloru pomieszanego z rosyjskim, oni wybrali klimat mołdawsko-rosyjski – opowiada E. Dębicki. A warto było konkurować, bo szybko wzrosło zainteresowanie organizatorów koncertów – cygański teatr muzyczny regularnie występował w domach kultury w całym kraju. Pan Edward dobrze wspomina te czasy, bo po raz pierwszy na Terno sprzedawano bilety, a to oznaczało pieniądze za występy. – Każdy, gdy dostał jakiś grosz, to traktował pracę artystyczną poważniej, wyraźnie to odczułem w zespole – zauważa po latach nasz rozmówca.
Co grały harfy w cygańskim teatrze muzycznym?
Sam początek Terno wiązał się z obecnością muzyków dawnej orkiestry taborowej od pokoleń grającej na Wołyniu. W jej składzie byli doskonali harfiści – wujowie Edwarda, który już jako 11-latek był pełnoprawnym akordeonistą w zespole. Orkiestra grała na przyjęciach, weselach. Występowali jeszcze tuż po wojnie, ale niedługo potem zespół się rozpadł. W dużej mierze za sprawą nakazu osiedlania dla cyganów wydanego przez władze PRL. To jednak nie przeszkadzało, aby w trasie z Terno, poza młodym składem, byli Dionizy Wajs – mąż legendarnej cygańskiej poetki Papuszy czy jej brat, także inni instrumentaliści odchodzącego pokolenia. – Z racji podeszłego wieku Dyśku nie mógł już grać, ale uwielbiał z nami podróżować – przypomina sobie E. Dębicki.
Wszystko z tęsknoty za dawnymi czasami. Właśnie dlatego twórca Terno zdecydował, że w trasie zespół nie będzie nocował w hotelach. Dzięki specjalnie wystawionemu zezwoleniu – w jego zdobyciu pomógł Jerzy Ficowski i ZAIKS – grupa miała prawo jeździć po całej Polsce i zatrzymywać się, gdzie dusza zapragnie. – Jak to wyglądało? Pakowaliśmy walizki, namioty. Jeździliśmy, czym się dało: pociągami, autobusami. Przyjeżdżaliśmy do wioski, pod lasem rozbijaliśmy namioty, paliliśmy ogniska, a wieczorem występowaliśmy. Na namiocie napis: cygański zespół pieśni i tańca. Było ciężko, ale mieliśmy wielką frajdę z powrotu do lasu – jako zespół artystyczny mogliśmy sobie na to pozwolić – opowiada jubilat.
Żona Ewa podnosi słuchawkę, a tam koncertmistrz
60 lat na scenie – Edward Dębicki, twórca Terno nie chce przesądzać, bo nigdy dokładnie nie przeliczył, ale jak sądzi, w jego teatrze muzycznym w sumie występowało ponad 200 artystów – tancerek, tancerzy, śpiewaków, instrumentalistów. Niemal wszyscy są aktywnymi twórcami kultury, pracują w uznanych instytucjach artystycznych na całym świecie. Szczególnie dumny jest z pewnego skrzypka – o jego sukcesie dowiedział się dopiero przed kilku laty w niecodziennych okolicznościach... Żona Ewa odebrała telefon, dzwonił – wydawało się – obcy człowiek. Słabo mówił po polsku, sylabizował z niemieckim akcentem. Poprosił do słuchawki Edwarda. Małżonka odparła, że nie ma w domu, ale jak zwykle z ciekawością podpytała, o co chodzi? Kategorycznie stwierdził, że może o tym rozmawiać tylko z małżonkiem. Zapowiedział, że przyjedzie do Gorzowa, poprosił o adres. Niedługo potem pojawił się u państwa Dębickich. – Twarz jakby znajoma – pomyślał pan Edward. Gość stwierdził, że jego przyjaciel przekazał mu list i ma go przeczytać. – Świetnie sobie radzę z czytaniem, mogę to zrobić sam – zaproponował gospodarz. Nie chciał, uparł się. Nie doszedł nawet do połowy tekstu i wszystko było jasne. – To ty jesteś Konarkowski? – zapytał twórca Terno. Odparł, że tak i z miejsca się rozpłakał.
Ukończył studia muzyczne w Poznaniu. W Terno grał przez trzy lata. Potem wyjechał do Niemiec i przyłączył się do orkiestry symfonicznej gdzieś przy granicy z Francją. Podczas spotkania w Gorzowie opowiedział swoją historię po odejściu z zespołu. Mówił też o tym, jak wiele nauczył się od Edwarda Dębickiego. Podkreślał, że właśnie zbiera tego owoce jako koncertmistrz. Teraz może sobie pozwolić na improwizacje zgodnie ze wskazówkami swojego cygańskiego mistrza. – Akademickie zasady są sztywne i bezlitosne, ale uparcie powtarzałem mu, że reguły niech sobie będą. Są jednak sytuacje, gdy warto od nich odstąpić, uwolnić się. Grać piękną muzykę, ale zarazem trochę prześlizgnąć się po tonie, zagrać ćwierćnutę dłużej niż trzeba. Przychodziło mu to z trudem, ale zauważyłem, że faktycznie się starał – wspomina pan Edward.
Krew od cygańskiej muzycznej szlachty
Prapradziadowie Edwarda grywali na dworach królewskich – mówiło się o nich muzyczna cygańska szlachta. Po drodze żenili się ze szlachciankami. Bogato żyli z muzyki. – Dziadek w Aleksandrowie miał majątek, a w najlepszych czasach w orkiestrze było aż sześć harf – to jedyny taki przypadek na świecie. A to dlatego, że grali na dworach królewskich gdzie ten instrument był uwielbiany – wyjaśnia twórca Terno. A po raz pierwszy z muzyką zetknął się w wiosce Tomaszowce – przynajmniej tak mu podpowiada pierwsza pamięć... Zimowali z taborem. Wujowie Edwarda wrócili po kolejnym graniu na zabawie czy weselu i zostawili perkusję u Dębickich. – Ledwo wyszli, a mnie porwało do bębnów. Gdy usłyszeli, natychmiast wrócili, a jeden z wujów powiedział do ojca: będziesz miał artystę w domu, poczucie rytmu pierwsza klasa – mówi i nie kryje radości E. Dębicki.
Ale młodego Edwarda tak naprawdę ciągnęło do skrzypiec, choć los bezlitośnie rozbił marzenia. Jeszcze jako mały chłopiec miał wypadek – ostrze sieczkarni przycięło palec. Stąd pierwszym instrumentem został akordeon. Szczerze przyznaje, że nie bardzo go lubił, bo ciężki i głośny. – Całkiem niedawno przekonałem się, że i na tym instrumencie da się ładnie grać – przyznaje z uśmiechem. Pierwszy instrument? Pięciorzędowy, 120 basów. Składała się cała rodzina – swoje dołożyli też Papusza i Dionizy. W orkiestrze wujów brakowało akordeonu, dlatego im też zależało – mieli udział w zakupie. – Ojciec się bronił przed pomocą, bo był honorowy. Ale to miał być dar. W końcu kupili. Kładli na kolana, a ja nie mogłem się ruszyć – wspomina E. Dębicki.
Cyganie w PRL-u dostali nakaz stałego zamieszkania, ale, jak się okazuje, nie to było przyczyną zatrzymania się w Gorzowie. Głównie chodziło o stworzenie warunków do nauki, wtedy kilkunastoletniemu, niezwykle zdolnemu muzykowi. Wcześniej bywało, że tabor po kilkumiesięcznej wędrówce zatrzymał się na przezimowanie w wiosce czy przy mieście. Wtedy ojciec Edwarda znajdował mu nauczyciela muzyki – zaczynała się nauka i kilometrowe wędrówki z akordeonem na plecach na lekcje. Uczył się u wielu artystów – jeszcze na Wołyniu – byli to nauczyciele muzyki, ale też praktycy, doskonali instrumentaliści. Gdy poszedł do szkoły, już w Gorzowie, znacznie szybciej od innych opanował program pięciu lat. Wtedy jego głównymi instrumentami były akordeon i fortepian. Później uczył się też na klarnecie i trąbce – z ciekawości, chciał poznawać instrumenty i o muzyce wiedzieć wszystko. Skończył średnią szkołę muzyczną w Katowicach, wrócił do Gorzowa i z powodzeniem ubiegał się o indeks poznańskiej Akademii Muzycznej – dostał się na IV wydział, ale dziekan nie chciał Cygana na uczelni...
Dziś nie ma wątpliwości, że jeżeli chce się być prawdziwym muzykiem, to narzędzia pracy nie wolno odkładać nawet na dzień. A jak już się zdarzy, to instrument odstawia cię na dłużej – trzeba trzy dni ćwiczyć, aby nadrobić to, co się straciło zaledwie w ciągu jednego dnia. Pana Edwarda, ani teraz, ani za najmłodszych lat, nikt nigdy nie musiał gonić do grania. Wczoraj ćwiczył i dziś rano – tak codziennie po dwie, trzy godziny. Dzięki temu nawet w tak dojrzałym wieku jest sprawnym instrumentalistą. – Kocham muzykę, wychowałem się przy niej, ale to nie wszystko – zacięcie do grania pewnie zawdzięczam też genom – podejrzewa nasz rozmówca.
Terno Dębickiego, ale nie tylko jego
Za kształt cygańskiego teatru muzycznego odpowiadali też inni twórcy – choreografowie, kompozytorzy, aranżerzy czy reżyserzy. Edward Dębicki sam przyznaje, że pełnymi garściami czerpał z doświadczeń współpracujących z zespołem. Kogo ma na myśli? Wśród największych przyjaciół teatru muzycznego wymienia Mateusza Święcickiego – muzykologa i kompozytora oraz literata Jerzego Ficowskiego. Pierwszy nauczył go instrumentacji – wytłumaczył jak rozpisywać muzykę na instrumenty. Z kolei Ficowski – znawca kultury romskiej – podpowiedział, jak pisać teksty literackie. – Gdy ukończyłem książkę „Ptak umarłych”, od razu dałem mu ją do oceny. Po kilku stronach wyczytał, że „ worek ziemniaków usytuowany koło drzewa” lepiej zastąpić po prostu „workiem ziemniaków opartym o sosnę”. Po kilku podobnych przykładach zrozumiałem, na czym polega pisanie, które chce się czytać – zaznacza E. Dębicki. Jego wskazówki okazały się też nieocenione w poezji. Gdy Terno realizowało płytę w studiu, Ficowski stwierdził, że w jednym z nagrań przydałby się tekst i namawiał Edwarda do pisania. – Nigdy tego nie robiłem, to i teraz nie zrobię – stwierdził wtedy kategorycznie nasz rozmówca. – Musisz, bo nikt tego lepiej nie zrobi – nalegał poeta. – Usiadłem, trochę się męczyłem, ale napisałem. Jerzy ocenił, że jest dobrze – to, że piosenka znalazła się na płycie zawdzięczam tylko jemu – zdradza jubilat.
Mateusz Święcicki, Jerzy Ficowski, kompozytorzy Marek Sart i Katarzyna Gaertner czy Adam Skorupka, a wśród nich Edward Dębicki – razem wiele rozmawiali, każdy chciał coś od siebie dać utalentowanemu Cyganowi. Z kolei sam Dębicki był ich bardzo ciekaw i zdradzał zainteresowanie każdym szczegółem ich pracy artystycznej. – Gdy siadaliśmy razem w klubie literatów, to Ficowski mawiał, wskazując na wypełnioną salę: „oni znowu nie dadzą nam porozmawiać” – przywołuje obraz z przeszłości nasz rozmówca. Literaci też chcieli od niego coś wyciągnąć dla siebie – młody cygan wzbudzał zainteresowanie, inspirował. Z kolei on czerpał od nich to, czego sam nie znał. Wszystkie wspomniane znajomości zaowocowały w wyobraźni pana Edwarda, a potem przełożyły się na jakość pracy z Terno. A wiedza zdobyta przed laty nie pozwala mu na kuglarstwo i amatorstwo na scenie. Przy tym ma niemal pełną satysfakcję z tego, co prezentuje jego zespół. – Pewnie, że życzyłbym sobie więcej, ale... Chciałaby dusza do raju, tylko grzechy nie puszczają – podsumowuje z uśmiechem. Marzy o tym, aby Terno liczyło więcej artystów, bo wtedy można więcej. Teraz to 14 osób i jak na te czasy to i tak za dużo.
Jesteś z siebie zadowolony? To koniec
Dobrze wie, że ten, kto prowadzi przedstawienie od strony muzycznej czy reżyseruje widowiska, nigdy nie będzie w pełni usatysfakcjonowany. Przyznaje, że do swojego zespołu stale ma pretensje, bo zawsze może być lepiej. Ale przy tym, po próbie czy występie za każdym razem uświadamia sobie, że artysta gra tak, jak mu bóg dał talentu i... nic nie zrobisz. Przy pracy nad spektaklami zależy mu na naturalności oraz na wyrazie artystycznym wprost nawiązującym do tradycji romskiej. Świetnie pamięta cyganów, którzy bez reżyserii, bez choreografii potrafili zrobić doskonały spektakl. Przedstawieniami Terno chce przywołać tamte czasy. Za wzór stawia sobie Nataszę Bozyliową z Moskwy. – Nie ma wykształcenia, nie skończyła studiów muzycznych, ale jak porusza się na scenie, jak czaruje publiczność, jak dobra wróżka... Ma unikalny talent – podkreśla.
Czasami srogi, ale nigdy nie krzyczy na swoich artystów. Choć pracował i z takimi reżyserami, co potrafili wymierzyć kopniaka, gdy coś nie szło. Uważa, że łatwiej zganić, niż samemu wziąć się do roboty. Jeżeli jest problem, to woli odczekać, jeszcze raz wytłumaczyć czy pokazać. Swojemu Terno często powtarza: „musicie być dobrymi wróżbitami, oczarować ludzi, owróżyć, a nie okłamywać, bo między wróżbą i oszustwem jest wielka różnica”. Przy tym uważa, że od nowoczesnego podejścia do pracy artystycznej nie da się uciec. Umiejętność rozpisywania nut na instrumenty zawdzięcza przyjaciołom, dlatego od lat trzyma w sercu słowa Święcickiego: „w szkole tego nie nauczą, bazuj na amerykańskich wzorcach”. Posłuchał i nie żałuje. Dawniejsza jego twórczość – muzyka czy piosenki – i ta najnowsza bardzo się różnią. Ale zależy mu, aby zachować tradycję. Stara się wydobywać nowe piękno ze starych utworów. Tak to ujął w dwóch wersach: „Idź do przodu, nie bój się już, czas, który minął nie wróci już, ale choć od czasu do czasu obejrzyj się, jak się kręcą tylne koła wozu”. 60 lat w muzyce to szmat czasu – E. Dębicki zwraca uwagę, że trendy w melodyce i rytmice wielokrotnie poddały się transformacji. – Ulegamy wpływom, wsłuchujemy się, podziwiamy nowych kompozytorów. Wszystko dlatego, że muzyka daje absolutną wolność – podsumowuje.
-----
Edward Dębicki (ur. 4 marca 1935 w Kałuszu) – poeta, akordeonista, autor i kompozytor widowisk muzycznych, współtwórca scenariuszy filmowych i muzyki filmowej oraz autor ponad 200 pieśni. Syn Franciszki Raczkowskiej i Władysława Krzyżanowskiego. Po wojnie rodzina przybrała nowe nazwisko – Dębicki. Dzieciństwo i młodość spędził w tym samym taborze, w którym przebywała cygańska poetka, Bronisława Wajs, zwana Papuszą. W 1955 roku założył w Gorzowie Cygański Teatr Muzyczny „Terno” oraz powołał Stowarzyszenie Twórców i Przyjaciół Kultury Cygańskiej im. Bronisławy Wajs-Papuszy. Dzięki Dębickiemu od 1989 roku w Gorzowie są organizowane Międzynarodowe Spotkania Zespołów Cygańskich „Romane Dyvesa”. W 1993 roku wydano tomik jego poezji „Pod gołym niebem”, a w 2004 książkę jego autorstwa „Ptak umarłych”, gdzie opisuje tragedię rodzin cygańskich na Wołyniu podczas II wojny światowej, a w 2012 roku drugi tom wspomnień z lat powojennych „Wczorajszy Ogień” oraz cygańskie bajki. W 2012 roku odznaczony Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Komentarze: